Niecałe dwa tygodnie temu spakowałam moją wielką żółtą walizkę, dorzuciłam kilka par butów i torebek do małej pomarańczowej, wsiadłam w Koleje Śląskie na dworcu w Żywcu i pojechałam do Warszawy. Pociąg dobrze mi znany, trasa w sumie obcykana na pamięć. Przez ostatnie dwa miesiące kursowałam tak częściej, niż miejską w Żywcu. Niby niczym się ten wyjazd nie różnił. Ale dopiero w drodze, gdy przez okno wpatrywałam się w mój dom na górce nad jeziorem, pomyślałam sobie: "O cholera, Natik, Ty naprawdę to robisz".
Możecie sobie pomyśleć, że taka przeprowadzka to dla mnie pikuś. W końcu nie miałam żadnego problemu, żeby na chwilę przeprowadzić się do Walencji, żeby przez ostatnie dwa lata nie mieć żadnego stałego miejsca, bo z tą walizką krążyłam przecież po lotniskach, znajomych i nie-wiadomo-gdzie-jeszcze, i było mi z tym naprawdę dobrze. Dlaczegóż więc takie wielkie halo z powodu tej przeprowadzki? Bo ta przeprowadzka to tylko wisienka na torcie.
Warszawa jak magnes
Jestem z tych, którzy uważają, że Warszawa jest fajna. Mimo, że w czasie studiów mieszkałam w Krakowie i nadal sądzę, że do studiowania to jest świetne miasto, zawsze chciałam przez chwilę pomieszkać w stolicy. W sumie o mało co nie wylądowałam tu na studiach, ale widocznie miało być inaczej, bo akademickie losy osiedliły mnie w Grodzie Kraka. Wiedziałam jednak, że w pewnym momencie będę chciała przeprowadzić się do Warszawy, chociażby na chwilę.
Pomieszkując od dwóch lat w Żywcu (w którym było mi szalenie dobrze, ale wiedziałam, że to stan przejściowy), miałam świadomość, że do Krakowa na pewno nie wrócę (po powrocie z Walencji i Erasmusa nr 1 moja fascynacja tym miastem prawie zupełnie się ulotniła). Dojazdy na lotniska z moich gór były jednak dość uciążliwe i traciłam na nie mnóstwo czasu. Powoli kiełkowała mi w głowie myśl, że jeśli wrócę z Walencji nr 2, to właśnie do Warszawy.
No właśnie, jeśli wrócę...
Powiem Wam szczerze, że plan był zupełnie inny (hyhy, Wy już dobrze wiecie, że moje plany zawsze są zupełnie inne :D ). W czasie erasmusowej pracy w Hiszpanii miałam szukać sobie zajęcia na później i od początku kwietnia rozpocząć już regularną pracę w Hiszpanii. Nastąpił jednak mały wypadek przy pracy, który niechcący przewrócił pierwszą kostkę układanki domino. A jak przewraca się domino każdy wie.
Zakochałam się
Kiedy? Wtedy, kiedy był na to najmniej odpowiedni czas. Uznałam to za szaleństwo i nadal postanowiłam trzymać się mojego planu: "Wyjeżdżam do Walencji i pewnie tam zostanę". Chciałam być twarda, ale zostałam zmiękczona skuteczniej, niż Perwool, Silan i Lenor razem wzięte zmiękczają wełniane swetry. No więc, jak widzicie, w Walencji nie zostałam. Nie chciałam być daleko. Nie chciałam odliczać w kalendarzu dni do kolejnego momentu spotkania na lotnisku, nie chciałam żyć z telefonem przy uchu i messangerem w ręce. Czas w mojej ukochanej Walencji mijał nam za każdym razem cudownie, ale to zawsze były tylko chwile. Bardzo, bardzo krótkie chwile.
Decyzja o powrcie zapadła. Pomyślałam jednak, że co mi z tego, że wrócę z Walencji, jak i tak ciągle będę w drodze? Z drugiej strony niezbyt podobała mi się wizja korporacji/agencji i pracy w roli trybika. Zdecydowałam, że wciąż będę pracować jak dotychczas, ale powoli, baaardzo powoli będę także szukać czegoś innego. Czegoś super. Takiej pracy, do której będę chodzić z przyjemnością, bo będę w niej robić ekstra rzeczy. Takiej wiecie, pracy z misją. I wtedy na mojej skrzynce zobaczyłam maila z ogłoszeniem.
Czas na zmianę pracy!
Odkąd wyjechałam na Erasmusa, sporo z Was pisało do mnie w sprawach technicznych i organizacyjnych wyjazdu. Potrzebujecie porad, wsparcia, a czasem impulsu, żeby zdecydować się na wyjazd. Nawet nie wiecie, jaką radość przynoszą mi takie maile i świadomość, że realnie mogę Wam pomóc (nawet w jakimś minimalnym stopniu). Gdy więc zobaczyłam ogłoszenie, że Fundacja ELAB poszukuje pracownika, aż mi się oczy zaświeciły! Dlaczego? Otóż Elab zajmuje się strategicznym doradztwem edukacyjnym i pomocą w aplikacji na studia za granicę. W wymaganiach pierwszą kropeczką była informacja, że dobrze by było, gdyby kandydat był na Erasmusie, albo studiował za granicą. "Przecież to jest idealna robota dla mnie!!!" - pomyślałam natychmiast i z zapałem zabrałam się za pisanie listu motywacyjnego. Ogłoszenie aktualne było jeszcze kilkanaście minut. Spięłam poślady, napisałam list i wysłałam aplikację.
Następnego dnia dostałam zaproszenie na rozmowę. Pojechałam. Lekko zestresowana, ale pełna entuzjazmu. Tak pełna, że ów entuzjazm udzielił się wszystkim na spotkaniu i dostałam zaproszenie na kolejne. W międzyczasie poleciałam z grupą na weekend do Monachium. Wróciłam w niedzielę, w poniedziałek byłam na drugiej rozmowie, we wtorek dostałam odpowiedź. Pozytywną :) Trzy dni później poleciałam na Kos, a zaraz po powrocie siedziałam już w pociągu do Warszawy. Niezłe tempo, co? :)
Za mną pierwszy tydzień w pracy. Bardzo to dla mnie wszystko nowe, ale... Podoba mi się! Do tego Warszawa jest o tej porze roku super! Pomykam sobie rowerkiem veturilo do pracy (a to prawie jak w Walencji :D ), spacerujemy po Warszawie na potęgę, a ja powoli, powooooli próbuję się tu zadomowić i do tych nowości przyzwyczaić.
Warto było zaryzykować.
Warto było zaryzykować.
Co z podróżami?
Dla wszystkich przerażonych faktem, że rzuciłam piracką pracę i pewnie wszystko się teraz skończy, mam dobrą wiadomość: nic się nie kończy! Wciąż mam spore plany wyjazdowe, więc zanim zdążę dokończyć wpisy z majówki, już będę ruszać na kolejne wojaże :) Snapy i InstaStories nie będą może co tydzień z innego miejsca na świecie, ale jak tylko to całe przeprowadzkowe i aklimatyzacyjne szaleństwo minie, coś z pewnością będzie się działo. A tymczasem życzcie mi wytrwałości i powodzenia, bo taka normalność, to dla mnie wciąż zupełna egzotyka!
---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo zostawisz komentarz :) Danie lajka nic Cię nie kosztuje, a dla mnie to znak, że doceniasz moją pracę. Zapraszam Cię również na mój facebook'owy fanpage.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz