"Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość."

Coraz częściej odnoszę wrażenie, że Woody Allen wcale sobie nie żartował, za to dobrze wiedział, co mówi. Bo niby marzenia się same nie spełniają, tylko sami musimy na wszystko zapracować, ale jak przychodzi co do czego, to nagle okazuje się, że od nas to jednak czasem niewiele zależy. Jak powtarzam od dawna: planować to ja sobie mogę, a przecież życie i tak mnie zaskoczy.

 

Nie lubię nudy. W życiu musi się coś dziać, żebym mogła poczuć, że żyję w pełni. Lubię się uczyć, lubię się też sprawdzać - w nowych rolach, sytuacjach, w nowych miejscach i relacjach. Wyzwania są fajne, bo pozwalają zmierzyć się przede wszystkim ze sobą i dają ogromną lekcję życia. Nigdy nie nauczę się czegoś lepiej, niż poprzez działanie.  Czy się boję? No pewnie, zawsze się boję. Każde wyzwanie to w końcu wyjście ze strefy komfortu, niepewność, adrenalina i ryzyko niepowodzenia. Ale jak to mówią: nie myli się ten, kto nic nie robi.

Marzyłam o wyjeździe na Kubę i zdawać by się mogło, że spełnienie tego marzenia miałam na wyciągnięcie ręki. W styczniu dostałam propozycję pilotażu grupy właśnie na Kubę. Radocha ogromna, przerażenie jeszcze większe :D No ale wiecie, jak jest: radość większa od strachu, więc nawet się nie zastanawiałam, tylko zaczęłam przygotowywać do wyjazdu. Blogi, przewodniki, książki o Kubie - cały stos leżał u mnie na biurku, a ja - ciesząc się niczym dziecko z nowej zabawki - myślałam tylko o tym, że w końcu zatańczę prawdziwą salsę na najprawdziwszej, "gorącej jak wulkan" Kubie. Szczyt szczęścia!
 
Marzenia stały się konkretnym planem. Jeszcze dwa tygodnie temu wiedziałam, że 10 marca o tej porze będę czekać na lotnisku w Paryżu na samolot. Miałam wizję długiego lotu, a potem cudownego tygodnia pod palmami i to w rytmach salsy. Za kilka godzin miałam wsiąść do samolotu na Kubę. Wtedy Pan Bóg chyba faktycznie mnie usłyszał i tylko głośno się zaśmiał. Ale ja usłyszałam ten śmiech  trochę później.


Choroba przyszła niepozornie. A raczej po prostu nigdy sobie nie poszła - już z  Barcelony wróciłam w kiepskiej formie, a - choć wyzdrowiałam przed wyjazdem do Austrii - pogoda w Polsce co rusz przypominała mi o tym, że choroba czai się za rogiem. Jak mnie dopadła, to powaliła na kolana. Do wyjazdu zostały wtedy dwa tygodnie: "Dam radę" - pomyślałam. Ba, ja byłam pewna, że wyzdrowieję raz dwa, a potem będę się tylko grzać w Kubańskim słońcu i wchłaniać tyle witaminy D, ile tylko jest możliwe.


A potem zapytałam lekarkę (dla czystej formalności), czy będę mogła lecieć. No i skończyło się rumakowanie.

Samolot za chwilę odlatuje, a ja - mimo tego, że było tak blisko, a jednak się nie uda - jestem jakoś dziwnie spokojna i myślę sobie, że tak miało być. Bóg się zaśmiał na hasło "Kuba", bo pewnie życie przyniesie mi za chwilę coś jeszcze bardziej odjazdowego. 

A jak nie, to przynajmniej w spokoju dopiszę magisterkę.


 ---
Spodobał Ci się ten post? Będzie mi  miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo  zostawisz komentarz :)
Zapraszam Cię również na  facebook'owy fanpage!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz