Zwiedzanie Kopenhagi w słoneczną środę było dużo przyjemniejsze niż w deszczowy wtorek. Chociaż pokonałyśmy na nogach dużo więcej kilometrów, odwiedziłyśmy Syrenkę, Christianię i Nyhavn, znalazłyśmy też czas na błogie lenistwo w ogrodzie botanicznym. Taki finał naszego wypadu sprawił, że bardzo, ale to bardzo nie chciało się nam wracać do Polski i codziennych obowiązków.

Na szczęście byłyśmy w Kopenhadze poza sezonem, więc udało nam się zrobić zdjęcie Syrenki bez tłumu turystów wkoło. Tych, którzy wybierają się do stolicy Danii w sezonie, ostrzegam - przy większym zagęszczeniu odwiedzających, można łatwo Syrenkę... przegapić. Tak, przegapić, bo pomnik ma jedynie 125 centymetrów wysokości.
![]() |
Kopenhaska Syrenka w wersji mini. |
Po szybkiej sesji zdjęciowej w towarzystwie Andersenowskiej Bohaterki, ruszyłyśmy w kierunku ogromnej kopuły, która przez cały czas odbijała mocno świecące mocno słońce i raziła nas w oczy. Po drodze minęłyśmy kościół anglikański, w którym właśnie skończyło się nabożeństwo, później obfotografowałam tam jedną parę i idąc dalej, nagle usłyszałyśmy muzykę. Z każdą chwilą stawała się ona coraz głośniejsza, aż naszym oczom ukazała się uroczysta orkiestra dęta, złożona z prawdziwych kopenhaskich gwardzistów!

Idąc w ich kierunku dotarłyśmy do chyba najbardziej rozpoznawalnego obrazka Kopenhagi - kanału Nyhavn. Słońce wciąż pięknie świeciło, więc w porze lunchu Duńczycy opuszczali swoje biura, żeby zjeść sałatki i kanapki, siedząc na brzegach, mostach i ławeczkach, ciesząc się przy tym prawdziwym powiewem wiosny.

Tak jest! To miejska, publiczna, najprawdziwsza trampolina! Był pretekst do kolejnego przystanku, tym razem jednak pozbawionego lenistwa, a ciężkiej, trampolinowej pracy :)
Z Nyhavn
skierowałyśmy się w stronę Christiani, do której wysyłał nas każdy znajomy, bo to "najciekawsze miejsce do zobaczenia w Kopenhadze, koniecznie musicie tam pójść!". Tylko znajoma mojej babci, która mieszka w Danii na co dzień, złapała się za głowę, zrobiła wielkie oczy... po czym powiedziała: "Masz rację dziecko, młoda jesteś, idź i się baw! Tylko uważaj na siebie."
O co tyle halo? A o to, że dzielnica Christiania, a raczej Wolne Miasto Christiania, to samostanowiące się osiedle, któremu duńskie władze nadały legalny status niezależnej społeczności. Panuje tam anarchia, hipisi i haszysz. Generalnie peace&love. Kolorowe domki, bujne ogródki, a na targowych straganach można kupić marihuanę i bransoletki, alkohol i spódnice. Nie brakuje też knajpek vege i trawników do relaksu. Cóż, mimo panującej tam atmosfery relaksu, czułam się dość nieswojo i średnio bezpiecznie.
Na terenie Christiani nie wolno robić zdjęć, o czym przypominają co chwilę znaki, malunki i ludzie wkoło. Przed znakiem o zakazie fotografowania udało mi się zrobić zdjęcia, które może choć trochę pokażą Wam, o jakich klimatach mówię.

Wielokrotnie pojawiały się próby "przywrócenia porządku" na terenie Christiani, ale na nic się one zdały. Dzielnica żyje swoim życiem, rządzi się własnymi prawami i już chyba wszyscy mieszkańcy Kopenhagi po prostu się do tego przyzwyczaili.
Zbliżała się godzina 14, więc do wyjazdu na lotnisko miałyśmy jeszcze prawie cztery godziny. Wsiadłyśmy w metro i pojechałyśmy prosto do ogrodu botanicznego. Tam, na zielonej trawce, rozłożyłyśmy kurtki, zdjęłyśmy buty i popijając Carlsberga leniłyśmy się całe półtorej godziny! Słońce opalało nam nosy, a stopy w końcu odpoczywały. To było dokładnie to, czego potrzebowałyśmy po tych dwóch, -jakże intensywnych - dniach!

Na sam koniec podeszłyśmy jeszcze do Pałacu Rosenborg, ale już tylko od tyłu. Przemęczone stopy i gigantyczna odległość do głównego wejścia nie pozwoliły nam na obejść go całego. Zadowoliłyśmy się widokiem od tyłu.
Czy droga powrotna obyła się bez przygód? Jasne, że nie! Choć na lotnisko dotarłyśmy bez przeszkód (miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo kontrola biletów w metrze odbyła się na 3 minuty przed końcem ważności naszych 24godzinnych!), samolot wylądował w Modlinie z opóźnieniem. Oznaczało to, że odjechał nam już autobus na dworzec, a jadąc kolejnym, nie zdążę oczywiście na pociąg. Dochodziła 23:00, rano miałam stawić się na zajęciach w Krakowie. Marta zdążyła już kupić bilet na autobus z koleją do Warszawy, ale przy automacie zaczepił mnie Włoch, prosząc o pomoc w ogarnięciu transportu. Skończyło się tak, że wzięliśmy taksówkę (pan był bardzo okej, skasował nas 20zł za kurs, co przy podziale na 3 osoby nie było żadnym dramatem - autobus kosztuje 5zł) i wraz z nowo poznanym kolegą dotarliśmy do Krakowa o 4 rano. O 11 byłam już w drodze na uczelnię, przetrwałam zajęcia ze statystyki, a potem nawet zaliczyłam kolokwium. Da się? No pewnie, że się da!
---
Zachęcam Was również do przeczytania 1 części wpisu Kopenhaga w 48h. A rowerowym maniakom (i nie tylko!) polecam też moją rowerową galerię zdjęć z Kopenhagi. Natomiast u Marty na blogu PODRÓŻNICZO możecie przeczytać o praktycznym zwiedzaniu Kopenhagi - ceny, godziny otwarcia i wszelkie wskazówki, które pomogą Wam zaplanować swoją wizytę w stolicy Danii.
---
Spodobał Ci się ten post?
Będzie mi miło jeśli podzielisz nim na Facebooku, albo zostawisz komentarz :)
Zapraszam Cię również na facebook'owy fanpage!
Zapraszam Cię również na facebook'owy fanpage!