Sobota była dniem rekordowym. Byliśmy w drodze najdłużej i złapaliśmy najwięcej samochodów, chociaż na początku wcale się na to nie zanosiło. Najtrudniej było nam wyjechać z samej Bordighery. Po dwóch godzinach machania na wszelkie sposoby tabliczkami "Milan", "Anywhere" i "Nice" zatrzymała się w końcu włoska para, która wysadziła nas na ostatniej włoskiej stacji benzynowej. Ale stamtąd było chyba jeszcze trudniej się wydostać... Zapadła decyzja, że idziemy do bramek. A to oznaczało wyjście przez zjazd z autostrady, przekroczenie jednego pasa, pasa zieleni, drugiego pasa i wspinaczkę po nasypie do góry. To trochę cud, że przeżyliśmy.
Co prawda Marcin powbijał sobie jakieś kolce do stóp, ale w nagrodę na górze znalazł 5 euro. Gdy tylko przekroczyliśmy bramki, poszło już błyskawicznie! Najpierw bardzo amerykański Francuz zabrał nas do kolejnych bramek, zaraz potem zatrzymała się Francuzka, z którą wjechaliśmy w góry. Osobówkę zamieniliśmy na campera i samotnego tatusia z dwójką synków.
Co prawda Marcin powbijał sobie jakieś kolce do stóp, ale w nagrodę na górze znalazł 5 euro. Gdy tylko przekroczyliśmy bramki, poszło już błyskawicznie! Najpierw bardzo amerykański Francuz zabrał nas do kolejnych bramek, zaraz potem zatrzymała się Francuzka, z którą wjechaliśmy w góry. Osobówkę zamieniliśmy na campera i samotnego tatusia z dwójką synków.
Gdy tatuś nas wysadził, za rogiem czekali już na nas Czesi. A jak nas zostawili 40km dalej, to znowu zgarnął nas tatuś, bo w nie było miejsca na campingu, na którym chciał się zatrzymać na nocleg, więc jechał dalej. Kolejnym przystankiem było... lotnisko szybowców. Stamtąd jechaliśmy najbardziej klimatycznym autkiem całej wyprawy, za kierownicą z samym paryskim aktorem.
To był jeden z najpiękniejszych odcinków naszej trasy. 100km jechaliśmy ponad 3 godziny, ale piękne Alpy rekompensowały wszystko i to zdecydowanie były jedne z najlepszych widoków. Wyglądało na to, że zakończymy dzień w Grenoble, ale udało się nam złapać jeszcze dwa stopy i nocleg wypadł dopiero w Szwajcarii. O 2 w nocy rozbijaliśmy namiot przy autostradzie, koło dźwigów i koparek :D
Deszczowa niedziela była bardzo smutnym dniem. Zgubiłam karton "Anywhere", a łapanie szło długo i opornie. W końcu udało się dojechać do Niemiec. Potem przekonałam jednego kierowcę, żeby zabrał nas do Wiednia, ale w tym czasie pojawił się polski kierowca busa, który zaoferował podwózkę do Ausburga. Tam Ariel i jego kolega zaproponowali nam, że możemy spać na pace samochodu, ale udało się nam zabrać z jednym Hiszpanem pod Monachium.
Ariel :) |
Ten niestety wysadził nas nie na autostradzie, jak powiedział wcześniej, ale na zjeździe i tym sposobem przez kolejne 40 min nie stanał się żaden samochód. Dochodziła 21. I wtedy właśnie zatrzymał się Rosjanin, który powiedział, że jedzie gdzie indziej, ale dowiezie nas na pierwszą stację benzynową. Niestety, z powodu robót drogowych nie mógł się na niej jednak zatrzymać i pojechaliśmy z nim dalej. Zatem odpadł plan jazdy na Wrocław, przed nami były całe Czechy.
I tak do Pilzna dojechaliśmy z młodym tenisistą, który zostawił nas na stacji benzynowej. To była jedna z najbardziej luksusowych stacji, na jakich przyszło nam czekać (i spać!). O 2 w nocy miał z niej jechać tir do Polski, ale odjechał nam przed czasem. Musieliśmy więc czekać do rana. O 6 wsiedliśmy do busa osobowego, panowie mieli wysadzić nas koło Opola. Ale jakoś tak wyszło, że wysadzili na A1, w Koziegłowach, pod Częstochową! Tam przepakowaliśmy z Marcinem trochę nasze bagaże i stanęliśmy na drodze. Ja z tabliczką "Bielsko - Biała" (no bo kto zabierze mnie do Żywca?), Marcin z tabliczką "Częstochowa". Po 20 minutach zatrzymał się pan, który przywiózł mnie... pod sam dom :) Marcin dotarł do Gdyni następnego dnia przed południem.
I tak do Pilzna dojechaliśmy z młodym tenisistą, który zostawił nas na stacji benzynowej. To była jedna z najbardziej luksusowych stacji, na jakich przyszło nam czekać (i spać!). O 2 w nocy miał z niej jechać tir do Polski, ale odjechał nam przed czasem. Musieliśmy więc czekać do rana. O 6 wsiedliśmy do busa osobowego, panowie mieli wysadzić nas koło Opola. Ale jakoś tak wyszło, że wysadzili na A1, w Koziegłowach, pod Częstochową! Tam przepakowaliśmy z Marcinem trochę nasze bagaże i stanęliśmy na drodze. Ja z tabliczką "Bielsko - Biała" (no bo kto zabierze mnie do Żywca?), Marcin z tabliczką "Częstochowa". Po 20 minutach zatrzymał się pan, który przywiózł mnie... pod sam dom :) Marcin dotarł do Gdyni następnego dnia przed południem.
W ciągu 8 dni przejechaliśmy ponad 3 tysiące kilometrów. W sumie zabrało nas 24 kierowców (jeden dwukrotnie): jechaliśmy tirem, różnymi busami, osobówkami i camperem; z pościelą, kwiatkiem doniczkowym, a nawet szklanym blatem od stołu. Zatrzymywaliśmy się w miejscach planowanych i totalnie przypadkowych. Spotkaliśmy na swojej drodze mnóstwo życzliwych ludzi i trafiliśmy w niezliczoną ilość wspaniałych miejsc.
To był najbardziej nieprzewidywalny tydzień jaki przeżyłam. Jestem pewna, że to nie ostatnia moja autostopowa przygoda, ale tę na pewno zapamiętam do końca życia.
Była pierwsza i po prostu wyjątkowa :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz