Sobota była dniem rekordowym. Byliśmy w drodze najdłużej i złapaliśmy najwięcej samochodów, chociaż na początku wcale się na to nie zanosiło. Najtrudniej było nam wyjechać z samej Bordighery. Po dwóch godzinach machania na wszelkie sposoby tabliczkami "Milan", "Anywhere" i "Nice" zatrzymała się w końcu włoska para, która wysadziła nas na ostatniej włoskiej stacji benzynowej. Ale stamtąd było chyba jeszcze trudniej się wydostać... Zapadła decyzja, że idziemy do bramek. A to oznaczało wyjście przez zjazd z autostrady, przekroczenie jednego pasa, pasa zieleni, drugiego pasa i wspinaczkę po nasypie do góry. To trochę cud, że przeżyliśmy.
Co prawda Marcin powbijał sobie jakieś kolce do stóp, ale w nagrodę na górze znalazł 5 euro. Gdy tylko przekroczyliśmy bramki, poszło już błyskawicznie! Najpierw bardzo amerykański Francuz zabrał nas do kolejnych bramek, zaraz potem zatrzymała się Francuzka, z którą wjechaliśmy w góry. Osobówkę zamieniliśmy na campera i samotnego tatusia z dwójką synków.
Czytaj dalej