Wysiedliśmy z pociągu chwilę po północy. Taksówkarze oczywiście już czekali, tym razem było jednak dużo spokojniej. Cena niższa, w taksówkach jechaliśmy dwójkami, a kierowcy nie próbowali powodować wypadków. Zostaliśmy wysadzeni na deptaku prowadzącym do głównego placu, do hostelu mieliśmy więc dwie minuty. I dla odmiany znaliśmy drogę! Byli oczywiście chętni "przewodnicy", ale udało się nam od nich uciec. Dotarliśmy na miejsce, dostaliśmy dwa wygodne pokoje, były łazienki, ciepła woda (Eleo tylko nie miała, jakimś dziwnym trafem przez cały wyjazd musiała brać zimne prysznice... zagadka jej pecha do tej pory nie została rozwiązana) i kontakty do naładowania sprzętu. Mieliśmy też błogą świadomość, że jutro mamy cały spokojny dzień i zwiedzanie bez ciężkich plecaków.
Śniadanie zjedliśmy na ulicy: coś miedzy macą a naleśnikiem z miodem, a potem szklanka pysznego soku pomarańczowego. Pokręciliśmy się po medinie, a potem wyszliśmy też do nowej części miasta, gdzie dotarliśmy do Jardin Majorelle. Na maleńkiej przestrzeni znalazły się rośliny ze wszystkich kontynentów. Ogród niby jeden z najpiękniejszych w Afryce, ale szczerze? Szału nie robi, no i wejście jest płatne.
Przyszedł czas na jedzenie. Ja chciałam marokańską zupę, Johannes kurczaka, Eleo cuscus. Wylądowaliśmy więc w barze z pseudo hamburgerami i znowu było pysznie!
Kolejnym punktem był Plac Dżamaa al-Fina: w ciągu dnia targowisko i cyrk w jednym, w nocy wielka uliczna restauracja. Był czas na ciasteczka sprzedawane przez uroczego staruszka, zakupy, targowanie się. Chodziłam, obserwowałam, robiłam zdjęcia. Słuchałam gwaru, szumu, miasto brzmiało zupełnie inaczej, niż Rabat dnia pierwszego.
Kupił pasek. |
Słońce zrobiło się pomarańczowe i zaczęło powoli zachodzić. Szybko wskoczyliśmy do jakiejś kawiarni na taras. To był przepiękny zachód słońca!
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer. Ja doczekałam się zupy (choć była średnio smaczna), jedliśmy też ciasteczka od pana w klapkach, a na deser był sok cytrusowy.
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer. Ja doczekałam się zupy (choć była średnio smaczna), jedliśmy też ciasteczka od pana w klapkach, a na deser był sok cytrusowy.
Pysznie zakończyliśmy ten piękny dzień, choć sam Marrakesz mnie nie zachwycił. Jest brudny, chaotyczny i za dużo w nim turystów. Choć jak się okazało, "turystycznie" to się dopiero miało zacząć dnia następnego. Na pustyni.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz