Vamos!

Klepię w klawiaturę na 6 piętrze w mieszkaniu przy Blasco Ibanez. Nie, nie - to wcale nie oznacza, że mam mieszkanie w Walencji i o nic nie muszę się już martwić. Wręcz przeciwnie. Pora rozpocząć relację!

Nie mogłam sobie wyobrazić lepszej pogody na opuszczanie Polski: wczoraj w Katowicach temperatura sprzyjała polarom, a chmury kurtce przeciwdeszczowej. A że kurtka w żaden sposób nie chciała się zmieścić w bagażu, w sam raz wpasowała się w sandałowy outfit. Karolina podążyła tym samym tropem :)
 



W samolocie nie obyło się bez atrakcji. Lecąca z nami grupa studentów została spisana za picie wódki. Na lotnisku miała czekać policja, ale to widowisko nas niestety ominęło. A szkoda, bo potyczki słowne w samolocie były doprawdy fascynujące.
 
Katowice, wspaniała pogoda!

Wylądowałyśmy z opóźnieniem, szybko odebrałyśmy bagaż i znalazłyśmy bardzo niewygodną ławeczkę. Spałyśmy na zmianę, aż do 1.30.  Zostałyśmy poproszone o zmianę miejsca pobytu - strefa w której się zagnieździłyśmy miała zostać zamknięta. Na nowej ławeczce (dokładnie tak samo niewygodniej) minęła nam ostatnia noc. 


Bez problemu znalazłyśmy rano autobus do centrum Alicante i od 10 czekałyśmy już na Samuela, który miał zawieść nas do Walencji. Na dworcu poznałyśmy Julię z Warszawy i Yak'a z Australii, którzy wraz ze swoimi ogromnymi bagażami byli towarzyszami podróży. Bagażnik nie pomieścił, ale auto wewnątrz tak. Mało wygodnie, ale taniej i szybciej niż autobusem. Najbardziej cieszyło nas, że kierowca zaoferował podwózkę na wskazany adres, co w naszej bagażowo - nieogarniętej sytuacji było wybawieniem. Szkoda tylko, że w pewnym momencie powiedział, że jednak wysadza nas wszystkich przy jednej ze stacji metra, która nikomu z nas nic nie mówiła i nikomu nie pasowała. Julia spieszyła się na pociąg (mamy nadzieję, że dotarła na czas), Yak generalnie nie wiedział gdzie ma iść (znał tylko nazwę hostelu, bez adresu ani orientacyjnej lokalizacji), a my weszłyśmy do metra. Wszystko wydawało się proste, bo znałam naszą docelową stację, tylko... wsiadłyśmy w złą linię. Niestety zmęczenia dało o sobie znać. Zajęło nam trochę czasu i ubytku sił w przeprawie z bagażami, ale szczęśliwie znalazłyśmy się na właściwej stacji. A z tego miejsca - jak było mi wiadomo -  tylko dwa kroki do mieszkania Diany.

Kreo i nasz australijski towarzysz podróży ;)
Trafiłyśmy na niesamowicie miłą dziewczynę, która wypytywała wszystkich w koło o adres Diany, niestety bezskutecznie. Zadzwoniłam, dostałam średnio jasne instrukcje, ale... UDAŁO SIĘ! Diana (poznana przez internet dziewczyna, u której pierwotnie miałyśmy wynajmować mieszkanie) daje nam schronienie na najbliższe dni, udziela wszelkich rad i porad i w ogóle to spadła nam z nieba.



Na dziś wystarczy. Jutro czekają nas przeboje z hiszpańskimi właścicielami mieszkań i jak dobrze pójdzie - z hiszpańską panią z dziekanatu. Tymczasem idziemy wcinać arbuza!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz